piątek, 29 lipca 2016

MOONDANCE - Rozdział II - część 6.



            Wracając do domu wyglądałam jak żywy bałwan. Płaszcz, buty, spodnie i włosy miałam całe w padającym gęsto śniegowym puchu. Byłam w sklepie, by kupić prezenty, niewiele, bo tylko cztery – dla rodziców, Xaviera i Hope.
            Przyznam się wam szczerze, że od kiedy dowiedziałam się prawdy, moje życie się bardzo nie zmieniło. Nie miałam żalu do Lisy i Thomasa, że nie powiedzieli mi o śmierci moich biologicznych rodziców. Wiem bardzo dobrze, że zrobili to dla mojego dobra i doceniam to jak się mną zajęli. Traktowali mnie jak własną córkę, wychowywali mnie najlepiej jak potrafili. Jestem im za to niezmiernie wdzięczna. Żal miałam jedynie do babki. Było mi przykro, że nie zdecydowała się mnie uczyć i przez tyle lat mnie unikała. Starałam się ją zrozumieć, przypominałam jej straconą córkę, lecz teraz zostałam z mocą, której nie potrafię użyć. Jedyna nadzieja w Hope, może ona będzie w stanie przekazać mi chociażby podstawową wiedzę, którą sama posiada.
            Wieczorami często siadałam z Lisą przy kominku z kubkiem kakao i słuchałam jej opowieści o mojej mamie. Agatha Daniels… Ze słów Lisy wynikało, że byłam jak jej lustrzane odbicie. Okazało się, że słuchałyśmy nawet podobnych gatunków muzycznych i nosiłyśmy się w podobnym stylu. Ojciec, William Daniels, był muzykiem. Grywał w barach lub restauracjach. Potrafił zagrać prawie na wszystkim. Teraz już rozumiałam skąd mój talent. Zawsze mnie to ciekawiło, bo nikt w rodzinie nigdy nawet nie próbował się uczyć gry na cymbałkach. Nie wspominając, że nikt nie miał umiejętności wokalnych. Pewnego wieczoru Lisa pokazała mi album ze zdjęciami z jej młodości. Oczywiście były tam zdjęcia ze ślubu moich rodziców. Na widok ich uśmiechów, rozpłakałam się niczym małe dziecko. Nie potrafiłam powstrzymać łez. Oddałabym wiele za spędzenie z nimi choćby paru chwil.
            Nie mówiłyśmy z Hope Xavierowi co zaszło u mnie w domu tego dnia. Z czasem się tego dowie, ale nie chciałam teraz go o tym powiadamiać. Na razie cieszyłam się każdą chwilą spędzoną z nim. Chodziliśmy na kawę lub do kina. Tak, w Moonlight Falls jest kino, malutkie co prawda, ale jest.
            Przez większość czasu przeszukiwałam księgi z Hope i Crystal. Nadal nie wiedziałyśmy skąd pochodzi runiczne ostrze. Musiałam się tego dowiedzieć. Wiele to dla mnie znaczyło i od tego zależała w pewnym sensie moja przyszłość. Kuzynki dzwoniły do najdalszych członków rodziny i pytały o moją babkę Doris, lecz odpowiedzi zawsze były przeczące. Bardzo mnie to dobijało. Męczyło mnie, że na tyle pytań nie znam odpowiedzi, tym bardziej, że te pytania dotyczyły mnie, mojej przeszłości i przyszłości. Może to brzmi histerycznie, ale byłam w totalnej pustce. Nie wiedziałam w co ręce wsadzić, ani co ze sobą zrobić. Gdzie pójść. Nawet pianino przestało pomagać. Nie potrafiłam się odnaleźć.
            Dziewczyny próbowały mnie pocieszyć, robiły wszystko, żebym choć na chwilę przestała o tym myśleć. Zabierały mnie do klubów, ostatnio nawet poszłyśmy do salonu i zrobiłyśmy sobie piękne hybrydowe paznokcie. Musiałam przyznać, że nigdy nie miałam tak ładnych pazurków.
            Zaczęłam również ponownie prowadzić pamiętnik. Był to zwykły zeszyt ozdobiony przeze mnie, gdzie zapisywałam fragmenty utworów opisujące mój stan emocjonalny. Powiecie „żałosne”? Mi to ogromnie pomagało, szczególnie w tych ciężkich chwilach.
            Dochodziła północ, siedziałam na łóżku nie mogąc zasnąć. Cały czas gryzła mnie niewiedza na temat sztyletu i babki. Wzięłam do ręki notatnik. Czarnym cienkopisem ozdobiłam marginesy. Potem specjalnym piórem, napisałam na środku gotyckimi literami: „Chodź Krwawy Aniele, zerwij swoje łańcuchy, i spójrz co znalazłem w ziemi. Blade, poobijane ciało, wygląda na to, że się miotała. Coś jest nie tak z tym światem. Okrutny Krwawy Aniele, krew jest na twoich rękach. Dlaczego przybyłeś na ten świat? Każdy obraca się w pył... Krew jest na twoich rękach...”. 
            Zamknęłam zeszyt. Beznamiętnie spojrzałam za okno. Światło księżyca odbijało się od leżącego na ziemi śniegu, przez co było na tyle jasno, by ujrzeć uśpiony świat. Zaczęłam nucić pod nosem: „ Kiedy liście już opadły, a niebo stało się szare, nadchodzi noc kończąc dzień. Swą pożegnalną pieśń nuci słowik - lepiej schowaj się przed jej lodowatym piekłem. Okrywa Ziemię swą zapierającą dech w piersiach peleryną. Wstaje słońce i ją rozpuszcza, teraz świat otwiera swe oczy i widzi świt nowego dnia”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz