niedziela, 3 kwietnia 2016

MOONDANCE - Rozdział I - część 4.



            Miałam ogromną ochotę zapytać moich nowych znajomych o słowa wypowiedziane na zakończenie przez dyrektora, lecz ich miny nie wskazywały żadnego zaskoczenia. Zrezygnowana po skończonym apelu ruszyłam na ostatnie lekcje. Kiedy wyszłam ze szkoły, zauważyłam samochód mamy stojący na parkingu, zadowolona skierowałam się w jego kierunku.
- Cześć kotku, jak ci minął pierwszy dzień w nowej szkole? – zapytała moja rodzicielka.
- Całkiem dobrze. Zapisałam się na konkurs muzyczny. – odpowiedziałam zapinając pas bezpieczeństwa.
- To wspaniale, a poznałaś już jakiś znajomych?
- Tak, Xaviera i Hope. Oraz mamę Xaviera, Penelopę.
- A czy ten chłopak jest fajny? – mama mrugnęła do mnie porozumiewawczo okiem.
- Mamo! – zaśmiałam się.
- Dobra, dobra. Jak byłam w twoim wieku to też rozglądałam się za facetami.
- Jest przystojny, ale myślę, że jemu podoba się Hope. Widziałam ich wczoraj w parku, dziś podczas lunchu też razem siedzieli.
- Uuu, szkoda. Ale może jeszcze kogoś poznasz.
- Może. Gdzie jedziemy?
- Na małe zakupowe szaleństwo. Dawno tego wspólnie nie robiłyśmy, a zdaję sobie sprawę, że nie łatwo ci było pożegnać się z przyjaciółmi. Chcę ci to wynagrodzić jakoś.
- Och.
            Zatkało mnie, ale jednocześnie poczułam ciepło w okolicach serca. Rzeczywiście dawno nie byłam na wspólnych zakupach z mamą. Kiedy powiedzieli, że się wyprowadzamy, byłam tak wściekła na nich, że aż do wyjazdu się prawie do nich nie odzywałam. Żałowałam tego teraz i to bardzo.
            W Moonlight Falls nie było wielu butików, jednak udało nam się kupić parę naprawdę fajnych ubrań. Wracając do domu, zajechałyśmy jeszcze do spożywczego po składniki na pizzę. Zapowiadała się smakowita kolacja. Chodząc po sklepie w poszukiwaniu produktów, mogłam zauważyć jak bardzo zróżnicowane jest społeczeństwo w miasteczku. Część osób preferowało zwyczajne ubrania, lecz mijali mnie również ludzie ubrani na wiktoriańską modłę. Kusiło mnie bardzo, by przyjrzeć im się bliżej, ale wiedziałam, że to niestosowne, a nie chciałam mieć nieprzyjemności już pierwszego dnia. Skoro ja nie lubiłam kiedy się we mnie wpatrywało nachalnie, to nie zachowywałam się tak w stosunku do innych, proste.
            W kolejce do kasy moją uwagę zwróciła dziewczyna, nastolatka mniej więcej w moim wieku, o urodzie, której pozazdrościłyby jej gwiazdy Hollywood. Porcelanowa cera, gęste rzęsy, kruczoczarne włosy opadające falami na ramiona, różane usta i te oczy. Miała duże, srebrne oczy przypominające kształtem migdały. Zdałam sobie sprawę, że lśnią, jak oczy Xaviera. Były jak gwiazdy na nocnym niebie, jak diamenty w królewskim diademie. Jednak najbardziej zszokowało mnie to, że ta dziewczyna wychodząc ze sklepu założyła okulary przeciwsłoneczne i kapelusz. Przecież niebo było zachmurzone. Nie było widać wielkiej, ognistej gwiazdy. Zmarszczyłam brwi. To miasteczko było dziwne, bardzo dziwne, a jego mieszkańcy zachowywali się jak wariaci.
- Erica, nie stój jak słup i pomóż mi pakować zakupy. – usłyszałam za plecami głos mamy.
- Przepraszam. – powiedziałam otrząsając się z szoku. – Po prostu zdziwiła mnie ta dziewczyna stojąca przed nami w kolejce. Założyła okulary przeciwsłoneczne choć niebo jest zachmurzone.
- Może ma jakiś problem z oczami. Nadwrażliwość na światło słoneczne czy coś. – odrzekła mama wzruszając ramionami.
- Hmm, może masz rację. Różne są choroby. Kupiłaś sosy do pizzy?
- Jakżebym mogła o nich zapomnieć. – mama uśmiechnęła się szeroko.
            Po powrocie do domu i rozpakowaniu zakupów, zaczęłyśmy robić kolację. Jakieś trzy godziny później wrócił tata z dyżuru w szpitalu. Wieczór minął nam bardzo wesoło. Podczas gry w Eurobiznes, przyjrzałam się swoim rodzicom. Lisa Williams, niewysoka, kasztanowe włosy i ciepłe, brązowe oczy. Patrząc na nią, nie sposób było się nie uśmiechnąć. Roztaczała wokół siebie  aurę prawdziwej, matczynej miłości. Thomas Williams, wysoki brunet o szarych oczach, któremu zawsze dopisywał dobry humor, a żartami rzucał jak z rękawa. I ja, Erica Williams, średniego wzrostu, o wściekle zielonych oczach. Rude włosy przefarbowałam na czarno i zrobiłam kolorowe pasemka. Urodą było mi daleko do Lisy, ona była jak dobre wino, im starsza tym lepsza i ładniejsza. Bardzo często ludzie myśleli, że jestem adoptowana, z czego zawsze się śmialiśmy. Moi rodzice byli osobami o łagodnych rysach twarzy, a ja miałam ostro zarysowane kości policzkowe i lekko kwadratową szczękę. A kolor źrenic, odziedziczony po babci, nie pomagał w tłumaczeniu, że jestem córką moich rodziców. Mimo tych różnic, kochałam ich najbardziej na świecie, nawet jeśli się czasem kłóciliśmy.
            Po skończeniu gry, w którą jak zwykle wygrałam ja, poszłam wziąć prysznic, by potem do późna ćwiczyć utwór na konkurs. Nie była to moja piosenka, lecz chciałam dodać do niej coś od siebie. Mój muzyczny zmysł zaczął pracować. Tu przyspieszę tempo, tam je zwolnię. Tu dam inny dźwięk. To zaśpiewam wyżej, tamto niżej. Kochałam takie zabawy. Skończyłam grać późno w nocy, trzeba było w końcu pójść spać, bo nazajutrz w szkole będę jak zombie. Kiedy zasnęłam śnił mi się Xavier. Uśmiechał się do mnie we śnie i trzymał za rękę. Popatrzył mi głęboko w oczy i powiedział „Będę cię strzec, obiecuję”. W tym momencie zadzwonił mój budzik, przerywając sen i oznajmiając, że czas wstawać do szkoły.

2 komentarze:

  1. Fajny fragment :) Czekam na kolejne :)
    http://mlodamamakacpra.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie, że wtrącasz takie dialogi jak te z pizzą, przełamujące trochę fabułę :)

    OdpowiedzUsuń